sobota, 30 marca 2013

Wielkanoc na Villa Park

Starcie w wielkanocne popołudnie między Aston Villa i Liverpoolem będzie kluczowym spotkaniem przede wszystkim dla gospodarzy. Ci znajdują się w strefie spadkowej przez gorszy bilans bramkowy z mającym tyle samo punktów Wigan i zwycięstwo na Villa Park może być dla podopiecznych Paula Lamberta przełomowe. Dla „the Reds” ten mecz takiej stawki nie ma, a jedynym celem pozostałym do końca sezonu jest wyprzedzenie rywala zza miedzy – Evertonu. Nawet liga europejska w tej chwili wydaje się być dla nich bardzo odległa.

Aston Villa przed przerwą reprezentacyjną spisywała się naprawdę dobrze notując 2 zwycięstwa z rzędu nad bezpośrednimi rywalami - Reading i QPR. Liverpool, jak to Liverpool po dobrym meczu musiał zanotować jakąś wpadkę i ta nastąpiła w Southampton.

W tym spotkaniu pewni możemy być jednego, obie drużyny powinny strzelić co najmniej jednego gola, zdarzyło się tak w siedmiu z ośmiu ostatnich meczów Aston Villi.

Grudniowa potyczka między tymi drużynami na Anfield Road zakończyła się sporego kalibru niespodzianką, „the Villans” wygrali tam 3-1 po dwóch golach niezawodnego Benteke i Weimanna. Paul Lambert zdecydował się wtedy na innowacyjne ustawienie 3-5-2, chociaż w rzeczywistości przekształciło się to w 5-3-2. „The Reds” tamtego dnia mimo, że przeważali i stworzyli sobie aż 29 sytuacji to i tak próby ich ataków kończyły się fiaskiem. Ich przeciwnicy głównie grali długą piłką, ewentualnie pod bramkę Liverpoolu przedostawali się po szybkich kontratakach i wątpię, by rewanżowe spotkanie było inne. 
Aston Villa w poprzednim meczu grała głównie długimi piłkami, niemal połowa piłek, która dotarła do Benteke pochodziła od bramkarza - Brada Guzana
Jeżeli Paul Lambert zdecyduje się na podobną grę to w niedzielę wyjdzie w ustawieniu 4-3-2-1, z zagęszczonym środkiem pola. Gdyby chciał zagrać bardziej ofensywnie to wtedy jednego z defensywnych pomocników zamieniłby na N’Zogbię. 

Brendan Rodgers ma do dyspozycji niemal wszystkich podstawowych zawodników, więc prawdopodobnie obędzie się bez niespodzianek i Liverpool zagra w systemie 4-2-3-1, z Coutinho na lewym skrzydle, i Suarezem za Sturridge’em. Jedynymi zmartwieniami jest brak Joe Allena i Fabio Boriniego, obaj nie zagrają już do końca sezonu.

Ciekawą kwestią jest też to, że na Villa Park obejrzymy dwie najbardziej uzależnione drużyny od jednego zawodnika w Premier League. Aston Villa od Benteke, natomiast Liverpool od Luisa Suareza (tutaj o tym pisałem). Obu tych panów powoli zaczynają odciążać koledzy, odpowiednio Weimann i Sturridge.
Kluczowym piłkarzem dla "the Villans" powoli staje się Weimann, jak widać na tej grafice bez niego ta drużyna jeszcze nie wygrała, ba spisuje się o wiele gorzej
W tym sezonie nie zdarzyło się jeszcze by Aston Villa wygrała trzy mecze z rzędu, może uda się im to po raz pierwszy. Tak czy siak wydaje mi się to mało prawdopodobne i jeżeli uda się „the Villans” wywalczyć punkt to i tak mogą być zadowoleni. Liverpool gra o honor, aby w drugim sezonie z rzędu nie oglądać pleców Evertonu. Dlatego też starcie jak to na Villa Park to po prostu obowiązkowe trzy punkty.

piątek, 29 marca 2013

Teatry jednych aktorów

Mówiąc o zawodnikach najbardziej wpływowych na losy swoich drużyn w Premier League zazwyczaj przychodzą nam na myśl Luis Suarez, Gareth Bale, czy w mniejszym stopniu Robin van Persi. Stąd statystyka o tym od kogo zależy najwięcej w jednym klubie może być poniekąd zaskakująca. Na pierwszym miejscu wylądował Christian Benteke z Aston Villi, którego gole i asysty to 55% dorobku całej ekipy z Birmingham.
Statystyki młodego Belga jak na warunki panujące w klubie są poniekąd imponujące, zdobył 13 bramek i zanotował 4 asysty. Aston Villa nie należy do drużyn rozpieszczających swoich kibiców pod względem skuteczności, cały jej dorobek to zaledwie 31 trafień. Ciężko sobie wyobrazić jak wyglądałaby sytuacja tego klubu gdyby nie trafienia Benteke, po którego ustawiła się kolejka chętnych zainteresowanych usługami tego zawodnika. Jak sam mówi, bardzo chciałby grać w Interze Mediolan, chociaż patrząc na to co dzieje się w tym klubie to nadal musiałby grać za trzech. Warte odnotowania jest też to, że Benteke jest na drugim miejscu wraz z Lukaku wśród piłkarzy do lat 22 z największą ilością goli w pięciu najsilniejszych ligach Europy. Ustępuje tylko Stephanowi El Shaarawy’emu z Ac Milan, co widać na zamieszczonej grafice.
Młode strzelby pięciu najsilniejszych lig Europy (źródło WhoScored.com)
Na drugim miejscu w tej klasyfikacji obyło się bez niespodzianek. Znalazł się tam Luis Suarez i jego Liverpool, chociaż różnica między Urugwajczykiem, a pierwszym Benteke jest dosyć spora, bo aż  9%.  Na trzeciej pozycji jest Michu, który zaliczył gola lub asystę w 43% bramkach Swansea. Dalej jest Ricky Lambert z Southampton i o dziwo Arouna Kone z Wigan.

Jeszcze większym zaskoczeniem okazała się pozycja Garetha Bale'a, który jest dopiero dziewiąty w tej klasyfikacji. Brał on udział w 35% bramkowych akcjach Spurs. Stąd mówienie o Tottenhamie jako drużynie tylko jednego aktora można włożyć między bajki. Z drugiej strony nie należy też umniejszać zasług Walijczyka, bo bez niego ekipa z północnego Londynu w tej chwili raczej o lidze mistrzów by nawet nie myślała.

Z drugiej strony ta statystyka nie odzwierciedla ilości punktów zdobytych dzięki bramkom tych piłkarzy, a pokazuje jedynie ich wkład w grę ofensywną poszczególnych zespołów. Oczywistym jest też, że im więcej goli strzela jedna drużyna tym ciężar zdobywania bramek jest rozłożony na większą ilość zawodników.

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy warto być ekipą uzależnioną od jednego piłkarza, z jednej strony dobrze jest mieć na kim oprzeć grę, a z drugiej wiara w umiejętności danej jednostki często bywa złudna. Chociaż przyglądając się walce o tytuł i utrzymanie to posiadanie gracza lepszego od pozostałych jest niezbędne. Złotym środkiem wydają się być słowa Billa Shankly’ego, legendarnego trenera Liverpoolu: Drużyna piłkarska jest jak fortepian. Potrzebujesz ośmiu, żeby go nieśli, i trzech, którzy umieją na tym cholerstwie grać.”
*
Całą listę zawodników najbardziej wpływowych na losy drużyn Premier League można znaleźć tutaj.

wtorek, 26 marca 2013

Jak wypadniemy na tle kelnerów, kucharzy i barmanów?

Mam takie wrażenie, że porażka z Ukrainą była bardziej bolesna niż ta na Euro. Nie mam pojęcia skąd to się wzięło, ale chyba wtedy balonik nie był tak nadmuchany tak jak przed piątkowym starciem.

Wiele osób dało się nabrać, że Ukraina to zespół słaby, bez gwiazd i w rozsypce. A my to co? Na ostatnich 20 meczów o punkty wygraliśmy zaledwie 4 razy (2x z San Marino, 1x z Mołdawią i 1x z Czechami), a przegraliśmy aż dziewięciokrotnie.
Myślenie, że jesteśmy nie wiadomo jaką potęgą okazało się błędne, tak teraz przed San Marino popadamy w drugą skrajność. Media mówią, że nie należy lekceważyć ostatniego zespołu w rankingu Fifa, ba sami piłkarze momentami na to dają się nabrać. To nie będzie żaden mecz o przełamanie tylko psi obowiązek, a w takich starciach można się jedynie skompromitować.

W San Marino nie jestem przekonany, czy spotkania tej drużyny ogląda sama rodzina amatorów występujących w barwach tej reprezentacji. To małe państewko przegrało 51 meczów z rzędu, do tego straciło w tych grach 229 bramek, a strzeliło 7. Co więcej na 116 spotkań, które do tej pory rozegrali udało im się wygrać raz i trzy razy zremisować. Ostatnim starciem, którego  nie przegrali to był nieoficjalny mecz z Watykanem (!), wywalczyli remis 0-0. Nawet nie rozpatruję opcji innej niż zwycięstwo naszego zespołu. Sam trener San Marino mówi, że jego drużyna ma siły na maksymalnie 45 minut, więc ciężko mówić o powadze tego zespołu jak i randze samego meczu. 
Co robią na co dzień "piłkarze" San Marino
Na sam koniec muszę powiedzieć, że ilość bzdurnych, kompletnie nie potrzebnych tematów wykreowanych przez media jest absurdalnie duża. Mam na myśli przede wszystkim nagonkę na Obraniaka, która nie jest miarodajna do umiejętności tego zawodnika. Nie podoba mi się też to jak się postrzega tego piłkarza, bo robienie kozła ofiarnego z Ludo nie ma sensu i mam nadzieję, że parę osób przejrzało po piątku, że to nie on jest winny całemu złu. 

sobota, 23 marca 2013

Przyczyny klęski

Porażka z Ukrainą jest o tyle bolesna, że można było jej zapobiec, do tego niewiele osób było na nią przygotowanych. Nasi reprezentanci zagrali na dramatycznie słabym poziomie, przede wszystkim taktycznie, a 20 minut dobrej gry w pierwszej połowie tego obrazu nie zmieni.

Media tuż przed rozpoczęciem pikniku na Stadionie Narodowym widziały naszą drużynę już na mistrzostwach w Brazylii. Ukrainę mieliśmy wziąć z marszu, którzy przedstawiani byli jako ci słabi naszej grupy, w rozsypce i bez gwiazd. Więc skąd ta klęska?

1.Główną bronią Ukrainy są skrzydłowi. Myk polega na tym, że na prawej stronie gra zawodnik operujący lewą nogą, a na lewej prawą. Stąd lubią schodzić do środka i oddawać strzały z dystansu, czy stwarzać przewagę w tej strefie boiska. Przekonali się o tym Anglicy, przekonaliśmy się i my. Wydawało się, że dużym osłabieniem będzie brak Konoplanki, którego zastąpił Gusiew. Na prawej stronie wystąpił Jarmolenko obok nieobecnego Konoplanki, największa gwiazda Ukrainy. Przy takim ustawieniu skrzydłowych obowiązkiem było odcinanie ich od możliwości zejścia do środka, a najlepiej stworzenie przewagi liczebnej poprzez asekuracje bocznych obrońców. Tak się nie stało, więc Piszczek, a przede wszystkim Boenisch byli cały czas osamotnieni w starciach ze skrzydłowymi. Co gorsza w ten sposób straciliśmy wszystkie trzy bramki. Tu leży główna siła Ukrainy, a nasi reprezentanci sprawiali wrażenie jakby nie byli na to przygotowani.

2.Największym naszym problem w meczu z Ukrainą była tragiczna gra w obronie. Za Glika, Wasilewskiego, Boenischa i Piszczka (tutaj mówię tylko o postawie w obronie) można było postawić worek kartofli, czy wagon z węglem a nikt by różnicy nie zauważył. Ilość błędów popełnianych przez tą czwórkę przyprawiała mnie wczoraj o wściekłość. Do tego na tle szybkich skrzydłowych Ukrainy boczni obrońcy wyglądali tragicznie, brakowało im przede wszystkim zwrotności i w najważniejszych momentach byli spóźnieni o jeden ruch. Bolało też oglądanie gry Glika i Wasyla, którzy mimo przewagi wzrostowej przegrywali pojedynki główkowe. U gracza Anderlechtu widać było brak regularnej gry, a zawodnik Torino po prostu jest strasznie wolny. Za grę w ofensywie można pochwalić Piszczka i Boenisha, jednak potem nie nadążali  z wracaniem do obrony, a na asekurację ze strony środka pola, czy obrońców nie mogli liczyć. Poniżej wyprowadzenie piłki w wykonaniu Glika.
3.„Unikaliśmy walki” – tymi słowami skwitował mecz z Ukrainą Majewski. To było niestety widać, a w tym elemencie mieliśmy być mocni. Goście grali ostro, czasami niemal brutalnie, ale przyniosło to określony efekt. Ci też odrobili pracę domową i wiedzieli, że nasze główne zagrożenie może płynąć ze skrzydeł i stąd za każdym razem jak Kuba, czy Rybus byli przy piłce następowało podwojenie, a czasem nawet potrojenie. Przez to nasze akcje zaczepne były szybko kasowane. Takiej agresji ze strony naszych zawodników nie było kompletnie widać, nie wyszli odpowiednio zmotywowani, a niektórzy sprawiają takie wrażenie jakby po prostu im się nie chciało grać w koszulce z orzełkiem.

4.Po raz kolejny dała o sobie znać samotność Lewandowskiego z przodu. Starał się schodzić do tyłu, lecz potem brakowało go z przodu. Miałem też takie wrażenie, że Majewski, czy Rybus za wszelką cenę piłkę chcieli dograć do Lewego, nawet gdy mieli lepiej ustawionego partnera. A u Lewandowskiego zegar bez gola tyka, już 14 godzin napastnik BVB nie może trafić do siatki w meczu reprezentacji. A okazje do strzelenia gola jakieś tam miał. Co jest smutne to w każdych eliminacjach mieliśmy zawodnika, który potrafił strzelić kilka bramek i pociągnąć nas do turnieju (Olisadebe, Frankowski, Żurawski, Smolarek). Teraz, gdy potencjalnie Lewandowski jest najlepszy nie potrafi zagwarantować spokoju z przodu.

5.Nie potrafiliśmy wykorzystać siły stałych fragmentów gry, których wczoraj mieliśmy bardzo dużo. Majewski odpowiedzialny za ich wykonywanie robił to całkiem dobrze, ale w polu karnym brakowało ruchu. Nasi piłkarze albo nie nabiegali na piłkę i przez to brakowało siły w uderzeniu, albo strzelali prosto w Piatowa.

6.Zmiany, które przeprowadził trener Fornalik nie pobudziły zespołu, szczególnie dziwnym posunięciem było wstawienie Koseckiego od początku drugiej połowy, który póki co nie ma predyspozycji do gry przeciwko tak agresywnie usposobionym przeciwnikom. Obraniak mógł pokonać Piatowa tuż po wejściu na boisku, ale prócz tej sytuacji był niewidoczny. Tradycyjnie już specjalnie nie udzielał się w defensywie i raczej grał na alibi.

7.Strasznie w oczy rzucała się przestrzeń między poszczególnymi liniami w naszej reprezentacji. Ponownie sprowadza się to do ilości swobody jaką mieli Ukraińcy przy atakach na bramkę Boruca. Do tego gra pomocników nie powalała, nie można było odmówić ambicji Łukasikowi i Krychowiakowi, lecz to było trochę za mało. Notowali dużo strat i nie napędzali akcji. Wybawieniem od Obraniaka miał okazać się Majewski, ale nie zaprezentował niczego specjalnego, początek miał całkiem dobry, ale potem z każdą minutą gasł. Często starał się schodzić do boku i stworzyć przewagę liczebną, jednak zazwyczaj kończyło się to stratą, ewentualnie rzutem wolnym dla naszej drużyny.

Tak mniej więcej przedstawiają się przyczyny naszej porażki z Ukrainą. Nasi reprezentacji na całe szczęście dostali zakaz (to może się zmienić) jakichkolwiek wywiadów do starcia z San Marino, bo jeżeli mieliby gadać takie głupoty jak wczoraj Błaszczykowski, to nic tylko się cieszyć. Po meczu powiedział do dziennikarzy: „Nie byliście piłkarzami, nie możecie oceniać”. Odpowiem klasykiem: „Każdy może, prawda, krytykować”. 
*
Na sam koniec zamieszczam bardzo trafną analizę Marcina Fedkka, która ukazała się w Cafe Futbol.


środa, 20 marca 2013

Tea Party (1)

Nam sam początek wyjaśnię czym jest to nieszczęsne Tea Party(nazwa jeszcze może ulec zmianie). Otóż będą to felietony wypuszczane raz na jakiś czas, a w nich skomentuje kilka ważnych wydarzeń, nie tylko z angielskich boisk. Dziś o van Persim, karuzeli trenerskiej w Blackburn i Reading, Owenie i oczywiście Ludo Obraniaku, którego tematu przed meczem reprezentacji nie mogło zabraknąć. Na koniec o pucharze Polski. Zapraszam!

*
Niewiele osób zauważyło, a jeszcze mniej o tym mówi, ale Robin van Persi w szóstym kolejnym meczu  United pozostał bez strzelonego gola. Co więcej w ciągu ostatnich 10 spotkań do siatki trafił zaledwie dwa razy, co jak na możliwości Holendra jest serią rzadko spotykaną. Gdyby to był dla przykładu Fernando Torres, czy Olivier Giroud media obsmarowały by każdego z nich równo, a z jakiegoś powodu o van Persim milczą. No właśnie, czy to już jest ten moment w którym należy powiedzieć, że napastnik United ma problem?

Patrząc z perspektywy drużyny tylko pod kątem ligowych zmagań to ostatnimi czasy nie ma znaczenia czy Holender do siatki trafiał czy nie. Czerwone Diabły są niepokonane od siedemnastu kolejek w Premier League, notując do tego 6 zwycięstw z rzędu. Po za tym United są w takiej sytuacji, że nawet jak grają słabo i miałko to i tak udaje im się wygrać. Nie ma specjalnie się też van Persiego co czepiać, bo swoje w Manchesterze zrobił. United będą miały mistrzostwo? No tak. Więc misja zakończona powodzeniem. Co ciekawe w trzech meczach które United przegrali w lidze to takie, w których nie trafił do siatki Holender. 

O ile Premier League pozostaje ziszczonym snem to koszmarem dla Czerwonych Diabłów była liga mistrzów. I abstrahując od koloru kartki dla Naniego to tam van Persi już zawiódł. Próbował pokonać Diego Lopeza kilkakrotnie, ale żaden strzał nie chciał wpaść do sieci. Pewnie van Persi w formie z początku sezonu czy jeszcze kilku miesięcy temu nie miałby problemu z zapakowaniem przynajmniej jednej bramki. Do tego Sir Alex pozostawiając na ławce Rooneya pozbawił się amunicji, w bój wysyłając same ślepaki w postaci Welbecka. I przy całym szacunku dla tego zawodnika to nie jest ten kaliber co wspomniany Rooney. 

Wracając do Holendra to nie ma wątpliwości, że ten prędzej czy później się przełamie w końcu każdy wielki musi mieć jakiś moment słabości. Dla United z jednej strony jest dobre, że przyszedł w momencie, gdy główny cel w postaci mistrzostwa został osiągnięty, liga mistrzów w końcu to jakiś dodatek, w której tryumfu van Persi być może nigdy nie posmakuje.

*
Odkąd hinduska firma Venky przejęła Blackburn Rovers dzieje się tam tylko gorzej. Fani są rozgoryczeni tym jak wygląda zarządzanie ich ukochanego klubu. Większość ich decyzji pozostaje nierozumianych, nie jestem nawet pewien, czy oni sami wiedzą co tam robią. Przechodząc do sedna, po dwóch miesiącach pracy na stanowisku trenera – Michaelowi Appletonowi pokazano drzwi. Ciężko znaleźć chociaż cień logicznego działania wśród władz Blackburn, którzy poszukują frajera, na kolejne dwa miesiące, wszak Appleton był już trzecim menedżerem w tym sezonie. 
Po wykupieniu Blackburn w 2010 roku plany były dalekosiężne, sięgające nawet ligi mistrzów, ba mówili nawet o sprowadzeniu samego Ronaldinho. Stąd też w tamtym okresie pożegnali się z Samem Allardyce’em, tłumacząc się, że Big Sam nie jest w stanie zapewnić oczekiwanych przez nich sukcesów. Na jego miejsce zatrudnili Steve’a Keana, który po półtora roku czasu spuścił klub z hukiem do Championship. Ten mimo masowych protestów kibiców utrzymał się na stołku przez długi czas. Opuścił klub na 3 miejscu 28 sierpnia 2012 roku i jak sam mówi był zmuszony do rezygnacji. Plany na ligę mistrzów trzeba odłożyć na przyszłe lata, chociaż to też może być za mało, wszak teraz mają zaledwie 4 punkty przewagi nad strefą spadkową w Championship. Do tego nepotyzm jaki panuje wśród właścicieli sięga granic możliwości, tworzone są sztuczne stanowiska w klubie byleby obsadzić kogokolwiek z rodziny. 

Najlepszego komentarzu do całej tej zagmatwanej sytuacji udzielił Eric Blacka, jeden z menedżerów w tym sezonie: „Próżno szukać logiki w tych działaniach, jestem zdruzgotany. Jeśli właściciele będą oceniać pracę menedżera po 10 grach to może niech wręczają kontrakty na 5 czy 10 meczów.”Może to jest jakiś pomysł?

*
Pozostając przy trenerskiej karuzeli z Reading kilka dni temu zwolniony został Brian McDermott. Po awansie do Premier League przez część kibiców na Madejski Stadium traktowano go niemal jak boga. Jak to w życiu trenera bywa – bańka pękła, a możliwości klubu okazały się za małe na standardy panujące na najwyższym szczeblu. Sam McDermott nie za bardzo pasował do tych rozgrywek, do końca nie potrafił odnaleźć się w medialnym piekiełku jaki ma miejsce w Premier League. Do tego za bardzo ufał nazwiskom, z którymi wywalczył awans, przy tym brak zastrzyku finansowego dał o sobie znać. Przeglądając opinie kibiców Reading po zwolnieniu trenera, wielu jest zdewastowanych tym faktem, stawiając fundamentalne (i retoryczne) pytanie czy w futbolu jedyną istotną sprawą jest to co dzieje się na boisku. Trzeba też przyznać, że Reading nie miało prawa utrzymać się z tym składem jaki posiada, po prostu brakuje tam dobrych piłkarzy i od początku byli skazani na pożarcie. Brak jakiegoś wytworzonego stylu sprawiał, że awans do Premier League stał się jednorazowym wyskokiem, który szybko się skończy. Popełniono tam za dużo błędów, których obecnie nie da się naprawić, jednak zatrudnienie nowego trenera też niczego nie przyniesie, przynajmniej nie w tym sezonie.
*
Po tym sezonie buty na kołku zawiesi Micheal Owen, jeden z lepszych angielskich piłkarzy ostatnich lat. I gdyby nie te cholerne kontuzje nie pozostawiałby po sobie uczucia ogromnego niedosytu. Kto wie jakby się potoczyła jego kariera gdyby pozostał w Liverpoolu nie wybierając gry w Realu Madryt. Mimo, że pierwszy sezon miał całkiem udany to potem było już tylko gorzej. Zaczęło się tułanie po klubach Newcastle, United, Stoke. Wszędzie miał wysoko postawioną poprzeczkę, z którą nie do końca potrafił sobie poradzić. 

Najbardziej spektakularny moment z jego kariery, który mogę sobie przypomnieć to bramka w derbach Manchesteru strzelona w ostatniej minucie. Ustalił wynik na 4-3 dla United, czym wpasował się w klimat tego szalonego meczu. Tak czy siak, postaram się zapamiętać te lepsze momenty w jego wykonaniu, czy w Liverpoolu, Newcastle, United, czy nawet Realu. Chciałbym dodać do tego Stoke, ale niestety tam jego kariera rozmieniła się na drobne i próżno szukać jakiś pozytywów. 

Może i dobrze, że zdecydował się na koniec kariery, bo nic nie wróżyło na to, aby miał się jeszcze kiedykolwiek podnieść. No, może gdyby wyjechał do Włoch, tam długowieczność napastników jest jak najbardziej normalna. Totti, di Natale, czy jeszcze rok temu del Piero, a wcześniej Inzaghi pokazali, że mimo leciwego wieku wciąż można strzelać spektakularne gole.

*
Jako, że zbliża się mecz naszej reprezentacji to przydałoby się skrobnąć coś i na ten temat. Balonik tradycyjnie na kilka dni przed zawodami został nadmuchany do granic możliwości i należy tylko czekać aż pęknie. Jak nie w piątek to we wrześniu lub październiku, gdy przyjdzie nam się zmierzyć z kolejnymi mocnymi ekipami. Znamienne jest też to, że o samej Ukrainie się za wiele nie mówi, a media bardziej się skupiają na Obraniaku, który w ich mniemaniu jest winny całemu złu i naszym niepowodzeniom. 

Tematem zastępczym stało się to, że Francuz nie mówi po polsku. Jeżeli to jest nasz największy problem to Ukrainę powinniśmy wziąć z marszu. Skoro wszystkim przeszkadza to, że Obraniak nie mówi po polsku to może Waldemar Fornalik po prostu powinien przestać go powoływać. Nie identyfikuje się z reprezentacją (a może to robi tylko my tego nie widzimy?), do tego jest leniem, a swojego potencjału na meczach kadry nie potrafi pokazać. Kolejnym powodem jest to, że rzekomo pozostali zawodnicy reprezentacji za nim nie przepadają. Ciężko nawiązać jakąś relacje z kimkolwiek jeżeli nie mówi się w naturalnym języku kadry. To jeżeli Ludo jest taki zły to co on tu nadal robi? Ale jak już jest to nie ma co narzekać, bo słowa płynące od wielu osobistości, że jest nam nieprzydatny i ogólnie go tu nie chcemy raczej nie wpłyną na jego dobrą grę. Przynajmniej dzięki Obraniakowi Lewandowski na jakiś czas może spać spokojnie, bo wtedy mu się nie obrywa za brak goli w biało czerwonych barwach. 
Moje zdanie odnośnie Obraniaka jest takie, że nie powinien grać obecnie dla reprezentacji, dopóki nie zrozumie jak dużą odpowiedzialność ze sobą niesie. Na jego pozycji wolałbym zobaczyć np. Majewskiego czy Mierzejewskiego, ale paplanina o nauce języka nic Francuzowi nie pomoże skoro do meczu zostało kilka dni, przecież teraz się go nie nauczy. Takimi sprawami trzeba było zająć się wcześniej, przed zgrupowaniem. Jeżeli zacznie się uczyć to może powołanie dostać, jak nie to na jego miejsce znajdą się inni. Dotyczy to też pozostałych obcokrajowców w naszej kadrze. 

I właśnie, rozpisałem się na nie istotny temat zapominając o samym meczu. Balonik jest nadmuchany w pełni więc kac będzie duży, obym się mylił.

*
Ostatnia sprawa, jak to jest, że mecz pucharu Polski (rozgrywek, które pretendują do miana poważnych) zostanie rozegrany w dniu meczu reprezentacji. Wyobrażacie sobie, by taki Bayern, Manchester, czy Juvetus miał rozegrać pucharowy ćwierćfinał w tym samym czasie co reprezentacja? Już pal licho jaki wynik Legia osiągnęła w pierwszym meczu z Olimpią, ale np. gdyby ekipa z Grudziądza pierwszy mecz wygrała, to co też, by grali w tym samym terminie? Legia nie będzie mogła wystawić najsilniejszego składu, do tego całe rozgrywki narażają się na śmieszność, kompletnie spychając je na futbolowy margines. Ten mecz stał się wydarzeniem, które tylko wadzi, po prostu trzeba odbębnić i z tego założenia wyszły osoby decydujące się na taki termin. I jak tu ma być dobrze skoro jest tak źle? 

poniedziałek, 18 marca 2013

Marcowa pogoń Wigan, Tottenham stoi w miejscu - podsumowanie 30 kolejki Premier League

Mimo całej krytyki w kierunku Chelsea, a szczególnie jej tymczasowego trenera – Rafę Beniteza wszystko wskazuje na to, że „the Blues” ostatecznie wylądują w lidze mistrzów. Każdy inny wynik byłby zaskoczeniem. Zwycięstwo nad West Hamem było szczególne głównie ze względu na 200 gola Lamparda w niebieskich barwach, w dodatku zdobytego przeciwko jego byłej drużynie. Do tego Juan Mata jest pierwszym zawodnikiem w tym sezonie w lidze, który zdobył ponad 10 goli i 10 asyst. Hiszpan wraz z Edenem Hazardem ciągną wózek zwany Chelsea, a współpraca tych dwóch wygląda bardzo dobrze. Żadna dwójka zawodników w tej kolejce nie wymieniła ze sobą tylu podań co Belg z Matą.
Sytuacja Tottenhamu robi się coraz bardziej skomplikowana, z jednej strony ucieka Chelsea, z drugiej goni Arsenal, a sami stoją w miejscu. To do niczego dobrego nie może doprowadzić. Po drugiej porażce z rzędu w lidze, a trzeciej w ciągu ostatnich ośmiu dni Spurs znaleźli się w podobnym zatrzasku co rok temu. W zeszłym roku po 25 kolejkach mieli 10 punktów przewagi nad Arsenalem, a już po 28 kolejkach tylko 1. Pisałem o tym, że nie wierzę w to, by „Koguty” ostatecznie nie znalazły się w lidze mistrzów, ale tam autentycznie jest coś nie tak. To chyba jest najbardziej pechowy klub w angielskiej elicie. Na porażkę z Fulham statystyki nie wskazywały, Spurs nie przegrali z nimi na White Hart Lane od 9 lat, ostatnią bramkę „the Cottagers” strzelili tam 5 lat temu, a ostatni raz na własnym boisku zostali pokonani 3 listopada przez Wigan. Skończyło się 1-0 dla Fulham. Tottenham wyszedł w bardzo eksperymentalnym składzie, z Assou-Ekotto na lewej pomocy i Sigurdssonem po prawej. Przyniosło to najwięcej dośrodkowań w pole karne w tej kolejce, ale marny z tego był pożytek. Spurs oddali zaledwie 3 celne strzały, Fulham dwa, lecz to wystarczyło, aby wypatroszyć słabo dysponowane tego dnia "Koguty".
Po jednej stronie Tottenham, który miał najwięcej dośrodkowań, pod drugiej Fulham które w całej kolejce miało ich najmniej.
Jest połowa marca, czyli pora na to, aby Wigan powoli zaczęło gonić miejsce potrzebne do utrzymania. To taki okres dla tego klubu, gdy zawodnicy przypominają sobie o tym, że potrafią grać w piłkę. Tydzień temu pokonali Everton w 1/4 FA Cup, teraz wygrali z Newcastle w lidze i pewnie żałują, że przyszła pora na mecze reprezentacji. Żadna drużyna nie leży Wigan na własnym stadionie jak „Sroki”, pokonali ich po raz 6 na DW Stadium. Mogą się cieszyć ze zwycięstwa, jednak niestety Newcastle powinno czuć się skrzywdzone i okradzione z co najmniej jednego punktu. Przy bramce na 2-1 jeden z zawodników Wigan zagrywał piłkę ręką (Figueroa) i  gol nie powinien zostać uznany. Do tego McManaman – skrzydłowy „the Latics” powinien zostać wyrzucony z boiska za atak na połamanie nóg Haidarze – obrońcy Newcastle. W takich sytuacjach potrzebna jest izolatka dla atakującego, a nie było nawet żółtej kartki. Tak czy siak Wigan zgarnęło trzy punkty i dzięki temu jeszcze nie poddało się z walki o byt w Premier League. Pozostało już tylko jedno miejsce do obsadzenia Championship w przyszłym sezonie, bo Reading i QPR niemal dwoma nogami już spadło.

Na koniec o Sunderlandzie, który zanotował 7 mecz bez zwycięstwa i jest coraz bliżej strefy spadkowej. Do tego w najbliższej kolejce grają z Manchesterem United, tydzień później z Chelsea także ta seria może się przedłużyć do 9 takich spotkań. W starciu z Norwich wszystko ułożyło się dla nich niemal idealnie, przez 2/3 meczu grali w przewadze jednego zawodnika, do tego sędzia im sprzyjał, bo nie podyktował oczywistego karnego dla „Kanarków”. Jednak nawet to nie przyniosło upragnionego punktu. Z dobrej strony pokazał się Rose – lewy obrońca „Czarnych Kotów”, który był usposobiony bardzo ofensywnie i dobrze rozumiał się z Vaughanem, który grał na środku. Te dwa ogniwa to bezapelacyjnie w starciu z Norwich były najjaśniejsze punkty drużyny. Co może niepokoić to współpraca duetu napastników – Stevena Fletchera i Danny’ego Graham, która się specjalnie nie układa. W ciągu dwóch ostatnich meczów wymienili ze sobą zaledwie dwa podania, także o jakiejś współpracy nie można nawet mówić. Cztery punkty dzielą Sunderland od strefy spadkowej, dużo i mało. Mają do tego jeden mecz więcej rozegrany od osiemnastego Wigan. Końcówka na pewno będzie bardzo nerwowa, bo po dwóch następnych kolejkach ich przewaga może stopnieć do 0.

O sobotnich meczach pisałem tutaj

PS. Najwięcej podań w tej kolejce wymieniło Swansea, do tego miało najwyższą celność podań 88%, a Jonathan De Guzman miał najwięcej kontaktów z piłką ze wszystkich grających w tej serii gier. To jednak nie przyniosło skutku w postaci jakiegokolwiek punktu w meczu z Arsenalem, ba nie oddali nawet celnego strzału na bramkę Fabiańskiego, co wygląda trochę groteskowo przy całej pracy jaką wykonali podczas całego meczu.

PS 2. Niewiele ma to wspólnego z Premier League, ale tak wygląda jeden z najładniejszych goli weekendu.

sobota, 16 marca 2013

Święty spokój "Świętych"

Nie mogę się nadziwić tym jak nisko jest Southampton, bo z taką grą spokojnie powinni być w środku ligowej stawki. Po raz kolejny zaprezentowali się bardzo dobrze i w końcu, po raz pierwszy od początku lutego udało im się wygrać. Zgarnęli absolutnie kluczowe trzy punkty z Liverpoolem, które pozwolą im spokojnie myśleć o przyszłości w Premier League.

Obie drużyny rozpoczęły spotkanie w systemie 4-2-3-1. W jedenastce „Świętych” nie było wielkich niespodzianek, na skrzydłach grali Rodriguez i Lallana, z podwieszonym Ramirezem za Lambertem. Na ławce ponownie usiadł Puncheon. W Liverpoolu jedynym zaskoczeniem było wystawienie od pierwszej minuty Allena, który zastąpił Lucasa. Skrtel na środku obrony zastąpił Carraghera.
Strefy w których poruszali się zawodnicy obu drużyn (uśrednione), Southampton grało zdecydowanie wyżej, starali się szybko odebrać piłkę Liverpoolowi już na ich połowie
W sobotnie popołudnie widzieliśmy takie Southampton jakie kibice na St Mary’s chcą oglądać. Od początku spotkania gospodarze „siedli” na Liverpool. Postawili swoje zasieki wysoko i starali się przebywać głównie na połowie gości. Do 25 minuty „Święci” oddali 8 strzałów, przy zerowym dorobku „the Reds”, którzy w tym okresie nie potrafili wyjść z własnej połowy. Grali nie w swoim stylu, głównie stosowali długie podania, które nie przynosiły żadnego skutku. Gol w 6 minucie Schneiderlina na 1-0 na pewno miał też wpływ na taką a nie inną postawę Liverpoolu. Dostali bardzo szybko obuchem po głowie i gdy jeszcze do końca się nie podnieśli to zaraz oberwali drugi raz, tym razem od Lamberta. Do tego ten gol na 2-0 był bardzo deprymujący. Rzut wolny, rykoszet i bezradny Brad Jones musiał po raz drugi wyciągać piłkę z siatki. Nadzieję na dobry wynik dla Liverpoolu przedłużył Coutinho, który w ostatniej akcji pierwszej połowy pokonał Boruca, który był bez szans przy tym strzale.

Jednym z decydujących czynników na taką a nie inną postawę gości była ich słaba gra w środku pola. Jak już pisałem od początku grał Allen, ale jak się okazało była to błędna decyzja Rodgersa. Nie wystawia się na tak trudne starcie zawodnika, który nie do końca wyleczył się z kontuzji. Walijczyk przegrywał większość starć z genialnie usposobionym Schneiderlinem i przyzwoicie grającym Corkiem. Po przerwie Alenna zastąpił Lucas i wyglądało to trochę lepiej. Liverpool poprawił statystykę posiadania piłki i był o wiele dokładniejszy przy podaniach. Do 30 minuty tylko 58% podań trafiało do celu, potem już było lepiej, skończyli z 74% skutecznością podań. Ich gra wyglądała wprawdzie lepiej niż w pierwszej części, ale też „Święci” pozwalali na więcej. Sami się cofnęli i starali się grać z kontry, a to im wychodziło dobrze. Ostatecznie bramkę na 3-1 strzelił Rodriguez i rozwiał jakiekolwiek nadzieje Liverpoolu na korzystny wynik, chociaż obiektywnie patrząc to nawet na punkt goście nie zasłużyli.
Ilość wszystkich strzałów obu drużyn, to tylko pokazuje jak piłkarze Southampton byli nieskuteczni i dominowali nad Liverpoolem
Co do Artura Boruca to jego występ należy zaliczyć na plus. Przy straconej bramce bez szans, wybronił jedną setkę Coutinho i kilka groźnych strzałów Liverpoolu. Wszystko wskazuje na to, że nasza reprezentacja ma już numer 1 na mecz z Ukrainą w postaci golkipera „Świętych”. Szczęsny tym, że siedzi na ławce Arsenalu sam wyklucza się z walki.

Southampton z taką grą nie ma prawa się nie utrzymać, mają całkiem dobrą drużynę z co najmniej dwoma ponadprzeciętnymi jednostkami. Dla Liverpoolu ten mecz jest do zapomnienia, ale jak pisałem tydzień temu na pierwszą czwórkę dla tej drużyny jest już za późno. Głównym celem powinno być wyprzedzenie w tabeli Evertonu.


PS. Nie wierzę, by QPR po porażce z Aston Villą w absolutnie kluczowym spotkaniu było w stanie się utrzymać. Znamienne jest to, że „the Villans” bez pieniędzy prawdopodobnie spuszczą do Championship bogaczy z QPR. Ostatnim argumentem dla Redknappa pozostaje wiara we frazę: „nie takie rzeczy się w Premier League działy”. Marna nadzieja, ale nie wszystko jeszcze stracone. Tutaj przykład Wigan z zeszłego roku (21 punktów na 27 możliwych w ostatnich 9 meczach).

24 March 2012: Liverpool 1 Wigan 2
31 March 2012: Wigan 2 Stoke 0
7 April 2012: Chelsea 2 Wigan 1
11 April 2012: Wigan 1 Man Utd 0
16 April 2012: Arsenal 1 Wigan 2
21 April 2012: Fulham 2 Wigan 1
28 April 2012: Wigan 4 Newcastle 0
7 May 2012: Blackburn 0 Wigan 1
13 May 2012: Wigan 3 Wolves 2

21 Mar 2012
P
Pt
GD

Final table
P
Pt
GD
15
Aston Villa
28
33
-4

15
Wigan
38
43
-20
16
Blackburn
29
28
-18

16
Aston Villa
38
38
-16
17
QPR
29
25
-18

17
QPR
38
37
-23
18
Bolton
28
23
-26

18
Bolton
38
36
-31
19
Wigan
29
22
-29

19
Blackburn
38
31
-30
20
Wolves
29
22
-33

20
Wolves
38
25
-42
PS 2. Niespotykana rzecz, 3 byłych bramkarzy Legii dzisiaj wystąpiło w Premier League: wspomniany Boruc (1 wpuszczony gol), Mucha (Everton, czyste konto + genialna postawa z Manchesterem City) i Łukasz Fabiański (czyste konto ze Swansea). Krzysztof Dowhań, trener bramkarzy ekipy z Warszawy może być dumny z takiej frekwencji swoich byłych podopiecznych.
PS 3. Manchester United będzie mistrzem Anglii. Po zwycięstwie 1-0 nad Reading i takim oto golu Rooneya United mają już 15 punktów przewagi nad drugim City.
PS 4. Gola kolejki już mamy: