czwartek, 28 lutego 2013

Touche Rafa, touche


Rafa Benitez w końcu dał upust złości, którą dusił w sobie odkąd pojawił się na Stamford Bridge. Na konferencji po meczu z Middlesbrough zaatakował werbalnie zarówno kibiców, jak i władze klubu. 

Wbrew pozorom nie był to spontaniczny wybuch gniewu, a starannie zaplanowane krótkie przemówienie, w którym wagę miało każde słowo. Nagle zaczęły przeszkadzać mu przyśpiewki fanów w jego stronę i tytuł tymczasowego menedżera. Tą wypowiedzią próbuje odwrócić uwagę od swojej nieudolnej pracy jako menedżera w zespole z Londynu, a ataki kibiców w stronę Rafy są poniekąd zrozumiałe w końcu za błędy z przeszłości się płaci. 

Zachowanie Beniteza jest niegodne. Stadion piłkarski kojarzony jest z nieustanną presją, są obelgi, obraźliwe przyśpiewki, w jakiś sposób ta otoczka jest wpisana w pracę menedżera, szczególnie na wyspach. Hiszpan zachował się jak rasowy hipokryta, jednego dnia mówi, że atmosfera na stadionie mu nie przeszkadza i nie wini fanów za buczenie w jego stronę, a kolejnego ich atakuje. Chociaż z drugiej strony (tutaj szpila w stronę fanów Chelsea) jak można wspierać swój zespół, jeżeli liczy się na potknięcie własnego trenera? Można wyrażać swoje niezadowolenie wobec szkoleniowca, ale bezpośrednio wpływa to na piłkarzy i ich grę. Tak czy siak Benitez niemiłosiernie się miotał w swoich słowach. Przypomniał o sukcesach jakie odnosił w innych klubach i ile trofeów zdobył. Co to obchodzi kogokolwiek w Chelsea, skoro z nimi to co miał do wygrania to przegrał. Straszył również ligą europy, tyle że to by była głównie jego wina, w końcu zmarnować taki potencjał jaki mają "the blues" jest sztuką.

Wątpię, by Rafa dotrwał na swoim stanowisku do końca sezonu. Abramowicz popełnił błąd zatrudniając Beniteza (który w ogóle nie powinien przyjmować propozycji właściciela Chelsea) jako trenera. Tej pomyłki nie da się już naprawić, ale można ją zredukować poprzez zwolnienie Hiszpana. A to byłaby  najlepsza decyzja Rosjanina od zatrudnienia Roberto di Matteo.  Ze słów Rafy dowiedzieliśmy się też, że w następnym sezonie już Chelsea nie będzie prowadził. A to już jest ogromna ulga przede wszystkim dla fanów stołecznego klubu.
*
Tutaj zamieszczam krótkie wideo z jego konferencji

poniedziałek, 25 lutego 2013

IncrediBale! - West Ham 2 - Gareth Bale 3


I jak tu nie lubić poniedziałków? Kapitalne zawody zaserwowali nam zawodnicy West Hamu i Tottenhamu. Po jednej stronie broniący jak w amoku Jaaskelainen, po drugiej Bale – piłkarz poeta. Najlepszy obecnie biegający gracz po boiskach Premier League. Tego co zrobił przy zwycięskim golu nie da się opisać, to trzeba zobaczyć. Lepiej by nie uderzył Ronaldo.  Andre Viasowi Boasowi już pewnie trzęsą się portki na samą myśl, że po Walijczyka zgłasza się Real Madryt. One man team, bez Bale’a Tottenham nie miałby prawa myśleć o trzecim miejscu. Ciągnie swoją drużynę jak Robin van Persi w poprzednim sezonie nosił na plecach Arsenal.

Samo spotkanie stało na dobrym poziomie, dużo emocji, spięć i sytuacji podbramkowych. Jaaskelainen był bliski wywalczenia punktu dla West Hamu, a nie ma wątpliwości, że swoją postawą zasłużył na remis. „Młoty” w swoim stylu wybijały piłkę jak najdalej od własnego pola karnego, łącząc ping ponga z rugby i do 90 minuty szło im bardzo dobrze. Kilka razy udało im się nawet zagrać fajną kombinacyjną akcję, przy okazji wykorzystując błędy obrony Tottenhamu. Na pewno po tym starciu piłkarze West Hamu zasługują na brawa i szacunek za walkę. 

„Koguty” mogą być zadowolone ze zwycięstwa, jednak było kilka słabych punktów. Adebayor i Parker nie przypominają zawodników z poprzedniego sezonu, a Dembele był dziś bardzo nie pewny w swoich interwencjach co mogło skończyć się nawet czerwoną kartką. Na plus trzeba zapisać zmiany trenerowi Tottenhamu, Sigurdsson strzelił jedną bramkę, a młody Carroll przez 15min miał 100% celnych podań.

Najlepszym podsumowaniem minionego meczu były słowa „Big Sama” – szkoleniowca West Hamu:
"You'd think he'd run out of them, wouldn't you?! There's not much you can do. We've been beaten by Gareth Bale."

Dzięki tej wygranej „Koguty” wskoczyły na 3 miejsce i przed derbami z Arsenalem mają przewagę psychologiczną (+Bale’a). West Ham coraz bliżej strefy spadkowej, ale póki co widmo spadku nie zagląda im w oczy.


niedziela, 24 lutego 2013

QPR blisko Championship, Arsenal daje chwilę radości fanom - podsumowanie 27 kolejki Premier League


QPR od dłuższego czasu jest na jednokierunkowej autostradzie do Championship i nic nie wskazuje na to, by mieli z niej zjechać. Angielski odpowiednik FC Bollywood po wkalkulowanej porażce z Manchesterem United osiadł głęboko na dnie tabeli. Drużyna, która zanotowała zaledwie 2 wygrane w 27 meczach nie ma prawa myśleć o utrzymaniu. Nie pomogło nic, zmiana menedżera, rekordowe transfery. Doprowadziło to jedynie do poprawy gry w tyłach, jednak z przodu mimo kilku ciekawych nazwisk Rangersi nic nie potrafią zdziałać. W klubie raczej pogodzono się ze spadkiem, właściciel zapowiedział, że zostanie w QPR. Do tego udzielił mu się dobry humor, bo powiedział, że bardzo liczy na to, że Redknapp również  w Championship będzie prowadził londyńską drużynę. Na  drugim biegunie jest United, które na 11 kolejek przed końcem może powoli chłodzić szampany na mistrzowską fetę.  Spotkanie między tymi drużynami nie należało do najciekawszych, ale warto było je obejrzeć głównie ze względu na genialną bramkę Rafaela i 999 występ w całej karierze Ryana Giggsa, który uwiecznił ten moment golem.

W sobotnie popołudnie wybrałem do obejrzenia mecz Reading – Wigan (0-3) i nie mogłem uwierzyć, że „The Laticks” przed tą kolejką byli po pierwsze w strefie spadkowej, a po drugie „The Royals” byli nad nimi. Na boisku Wigan kompletnie zdominowało Reading, które nie oddało ani jednego celnego strzału na bramkę Al Habsiego. Przyjemnie się patrzyło na grę podopiecznych Martineza, które sprostało presji związanej z tym meczem. Wyszli na to spotkanie z konkretnym planem i  konsekwentnie go realizowali. Ta porażka mocno komplikuje sytuację Reading, jednak sprawa utrzymania wciąż jest otwarta. I tak spisują się ponad stan.

Po starciu Norwich – Everton (2-1) sfrustrowany David Moyes odmówił podania ręki sędziemu. Niestety dla niego nie ma usprawiedliwienia na swoje zachowanie, bo za porażkę ekipy z Liverpoolu odpowiadają piłkarze, którzy w końcówce stracili dwie bramki. W ten sposób Everton mocno oddalił się od upragnionego czwartego miejsca sprawiając, że wywalczenie tej pozycji jest raczej nierealne.

Arsenal w meczu z cyklu które trzeba wygrać bez względu na okoliczności pokonał słabą Aston Villę. Wbrew pozorom nie przyszło to tak łatwo jak mogło by się wydawać. Zwycięstwo „Kanonierzy” zawdzięczają geniuszowi Cazorli i kapitalnej asyście Monreala przy zwycięskiej bramce. Dla Wengera niepokojące było przede wszystkim to, że jego obrona nawet w meczu z takim rywalem prezentowała się niepewnie. Druga sprawa, że to spotkanie było idealne, dla Szczęsnego aby się odbudować, niestety zaliczył klopsa przy bramce Weinmanna. Reakcja Wengera po tym golu bezcenna.
Meczem kolejki bez wątpienia było niedzielne starcie Manchesteru City z Chelsea (2-0), które zapowiadane było jak bitwa o drugie miejsce. City było niepodważalnie lepsze. Londyńczycy nie podjęli wyzwania w tym spotkaniu. Zadziwiająca jest taktyka na każde spotkanie Beniteza z mocnymi drużynami, który nakazuje swojej ekipie się cofnąć i po prostu oddaje inicjatywę przeciwnikom. Prowadzi to do tego, że tak kreatywni gracze jakim dysponuje Chelsea w pomocy tracą swój potencjał.  Za Beniteza „The Blues” zaliczyli mimo wszystko regres, a po Hiszpanie spodziewano się wiele więcej. City wykorzystało impotencję Chelsea, lecz sami wyszli z zupełnie innym nastawieniem niż dwa tygodnie temu przeciwko Southampton. Nie grali wprawdzie tak dobrze jak w zeszłym sezonie, jednak na słabą tego dnia ekipę z Londynu wystarczyło.  City wydaje się być pewne drugiego miejsca. Chelsea pozostaje ciężka walka o miejsce dające gwarancje gry w lidze mistrzów między Tottenhamem i Arsenalem.

W drugim niedzielnym spotkaniu Newcastle – Southampton (4-2) wbrew pozorom więcej się działo niż w zapowiadanym hicie. Sporo emocji, bomba Cisse, kolejny dobry mecz Sissoko, który wyrasta na gwiazdę ligi i minimalny błąd Boruca przy pierwszej bramce sprawiły, że kibice na St James Park obejrzeli dobre widowisko. Wygrana w tym starciu miała pozwolić jednej drużynie na odskoczenie od strefy spadkowej na bezpieczną odległość i ta sztuka udała się „Srokom”. Nie jest też tak, że Newcastle od razu jest bezpieczne jednak ciężko wyobrazić sobie w tej chwili, by mogli za rok grać w Championship. Wszystko w tej drużynie zdaje się wracać na dobre tory. Southampton może poszczycić się zaskakującą statystyką. Jako drużyna prowadząca w tym sezonie straciła już 27 punktów, czyli tyle ile ma obecnie. Gdyby udało im się te wyniki utrzymać byliby na 3 miejscu. Po tym meczu można też powiedzieć, że koszmary z początku sezonu wracają do Southampton. Tragiczna postawa obrony, szczególnie przy drugim golu Newcastle, gdzie asystę zaliczył bramkarz. Ponownie jest sporo do poprawy w defensywie.
Bramki dla Southampton i Newcastle

W poniedziałek dokończenie tej kolejki meczem West Ham - Tottenham.

piątek, 22 lutego 2013

Ubodzy mierzą w podbój Wembley. Zapowiedź meczu Bradford - Swansea

W niedzielne popołudnie w finale pucharu ligi zmierzą się dwie drużyny, które w angielskiej piłce łącznie zdobyły jedno trofeum. Do tego miało to miejsce ponad 100 lat temu, gdy Bradford wygrało FA Cup. Największa rewelacja angielskiego futbolu ostatnich lat będzie walczyła naprzeciw Swansea, drużynie, która zaliczyła niesamowity skok sportowy na przestrzeni ostatnich lat.

Gdyby obie ekipy spotkały się 13 lat temu to zamieniłyby się rolami. Bradford, które obecnie reprezentuje Divison 2 (odpowiednik czwartej ligi) wtedy występowało w najwyższej klasie rozgrywkowej, natomiast Swansea w tamtym okresie było właśnie w Divison 2, nie mając pieniędzy na opłatę rachunków za prąd. Od tamtego czasu wszystko się w obu klubach zmieniło, dla jednych na lepsze, dla drugich na gorsze.

Oba kluby walczą o trwały wpis do historii, największy sukces w całej swojej historii. Nie ma co spierać co do tego kto jest faworytem, bo to wydaje się oczywiste. „Łabędzie” ze Swansea wprawdzie nie są ostatnimi czasy w najlepszej formie, jednak powinni poradzić sobie ze swoimi rywalami. Dla Bradford nie jest to nowa sytuacja. Na drodze do finału pokonali kilka klubu z Premier League, a największą niespodzianką było upokorzenie Arsenalu. Ograli także Wigan i Aston Villę. Inna sprawa, że wszystkie trzy wymienione zespoły spisują się w tym sezonie bardzo mizernie, lecz to nie może umniejszyć sukcesu Bradford. Swansea, aby dotrzeć na Wembley ograło m.in. Liverpool i Chelsea.

Obie drużyny różni w tym momencie tak naprawdę wszystko. Jedni żyją z dnia na dzień, od meczu do meczu, próbując dotrwać do końca sezonu w codziennej szarości League Two. Drudzy pukają do bram angielskiej elity, mimo tego, że w Premier League dopiero raczkują. Lecz tego jednego dnia to wszystko nie będzie miało znaczenia. Bradford będzie walczyło o niepowtarzalny sukces i chwilowy rozgłos dla miasta, natomiast dla Swansea ten finał będzie przepustką do europejskiego futbolu.
Bradford jest drugim klubem, który z czwartej ligi trafił do finału pucharu ligi, pierwszym było Rochdale w 1962, wtedy przegrali 3-0 z Norwich. Ponadto popularni „Bantams” jeżeli pokonaliby swoich walijskich rywali wyrównaliby rekord Sheffield Wednesday, którzy nie będąc w najwyższej klasie rozgrywkowej ograli  cztery ekipy z Premier League. To tylko statystyka, która w ostatecznym starciu nie będzie miała znaczenia, jednak pokazuje niesamowity sukces Bradford. Drużyna złożona za 7,5 tys. funtów dochodzi do finału mimo, że swoją przygodę powinna skończyć już dawno temu. Za każdym razem udało im się jakoś prześlizgnąć co jest wbrew jakiejkolwiek logice. Jeżeli udałoby im się wygrać to mimo wszystko nie wystąpiliby w lidze europy, bo po prostu ich na to nie stać.

Wokół Swansea jest coraz głośniej, a szczególnie wokół ich menedżera. Laudrup, niegdyś wybitny piłkarz, jest wymieniany jako kandydat do objęcia schedy po Mourinho w Realu Madryt. Duńczyk nie reagował na te spekulacje, nie chciał też rozmawiać o swojej przyszłości. Wiadomym jest, że wykonuje genialną pracę i wykreował kilku ciekawych piłkarzy. Dodatkowo „Łabędzie” grają efektownie, nie wybijają na oślep piłki i za wszelką cenę chcą swojego rywala zdominować. Nie bez przyczyny otrzymali przydomek „Swansea-lona”. Ciekawym jest jak poradziłby sobie Duńczyk w wielkim klubie, chociaż fajnie by było, gdyby Laudrup poprowadził Swansea w Europie, kto wie do czego mógłby doprowadzić walijski zespół w przyszłym sezonie.

Alan Collen, napastnik Bradford powiedział: „Musimy cieszyć i rozkoszować się tą chwilą, bo większość z nas prawdopodobnie nigdy takiego sukcesu nie doświadczy”. Menedżer „Bantams” wierzy, że w tym finale może zdarzyć się wszystko, zdejmuje też presję z zawodników mówiąc: „Nie mamy nic stracenia, a wiele do zyskania”. Te słowa pokazują, że nawet najbardziej wytrawne umysły Hollywood nie byłyby w stanie wymyślić bardziej niezwykłego scenariusza na ten finał. Piłkarski świat uwielbia takie historie. Jeden słabeusz podbija rozgrywki, samemu nie spodziewając się, że mogą aż tyle osiągnąć. Piłkarze Swansea będą tymi "bad guys", spróbują wyrwać trofeum biednej drużynie, za którą kciuki będzie trzymał prawie cały piłkarski świat.  To też pokazuje jak nieprzewidywalną grą jest futbol.  To tylko slogan, lecz w tym wypadku  bardzo prawdziwy. 

czwartek, 21 lutego 2013

Nie wszystko można kupić - smutny przypadek Franka Lamparda

Bogaci ludzie od dawien dawna inwestowali w futbol. Poróżniały ich jedynie cele. Czasami chodziło o politykę, powiększenie swojego majątku, rozwój państwa z którego pochodzą, czy prosta miłość do piłki. Kiedyś biznesmeni wiązali się z klubami przez siebie ukochanymi, ze swojego podwórka. Przykładem jest Moratti w Interze, John Cobbold w Ipswich, czy Constant Vanden Stock w Anderlechcie (przy czym dwaj ostatni to przeszłość). Takim ludziom o wiele łatwiej przyjąć postawę przeciętnego kibica, wszak oni sami patrzą ich oczyma.

Teraz, przy wysypie wszelkiego rodzaju oligarchów, szejków, czy innego rodzaju bogaczy, którzy przejmują kluby na całym świecie takie słowa jak lojalność, empatia nie mają żadnego znaczenia. Wchodzą do klubu, sprowadzają rzeszę piłkarzy i skoro wydają grube pieniądze to jednocześnie oczekują z miejsca sukcesu. Traktują tą inwestycje jako zabawkę. Na jachty wydają więcej niż poprzedni właściciele na kupno nowych graczy.

Dlatego niezmiernie mnie boli, gdy widzę, że Frank Lampard nie jest pewien swojej przyszłości w Londynie. Nie jest przesądzone, że Anglik odejdzie, ale czy tak traktuje się legendę Chelsea? Czy tak ciężko jest o symboliczny gest jakim jest przedłużenie kontraktu, przecież on w tym klubie powinien się zestarzeć. Czy klub ma być bezduszną korporacją, z wyłącznym nastawieniem na zysk i pieniądz? To nie Abramowicz powinien decydować kiedy Lampard ma odejść, tylko on sam. Mówi: tak, chcę zakończyć karierę w Chelsea  i Rosjanin nie powinien mieć tu nic do gadania. Lampard został potraktowany jak śmieć, zwykły szary pracownik.

Co dziwniejsze Anglik gra naprawdę dobry sezon, jest jednym z najlepszych zawodników w swoim klubie, a wciąż nowa oferta nie znalazła się w jego rękach. Przecież pieniądze na nowy kontrakt w przypadku rosyjskiego miliardera nie grają roli. Jeżeli stać go, by płacić tygodniowo bezużytecznemu Torresowi 175 tysięcy funtów, to dlaczego ma Lampardowi nie wypłacić jego 140 tysięcy. 

Dla kibiców Chelsea może to się skończyć źle, bo bardzo poważnie usługami Anglika jest zainteresowane La Galaxy. Klub z MLS jest tak zdesperowany, by ściągnąć Franka, że pozwoliłby mu na grę w europejskim klubie przez trzy miesiące w roku. Oferta jest konkretna, Lampard miałby zarabiać 4,5$ rocznie plus jako bonus otrzymałby dom. Stąd moje pytanie, czy Chelsea stać  (sportowo) na to, aby pozwolić odejść swojej ikonie? Gra kapitalnie, a w przypadku takich zawodników jak on w metrykę się nie patrzy. Przykład Zanettiego, który w Interze mimo rocznikowej czterdziestki wciąż trzyma się dobrze.

Niepokoi mnie, że Abramowicz nie zabiera głosu w sprawie Lamparda i nie wydał oświadczenia, czy ma zostać, czy pakować walizki. Stąd tyle szumu zrobiło się wokół obu dżentelmenów i tyle negatywnych opinii pojawiło się o rosyjskim miliarderze. Jednak jak pisałem Frank to nie jest osoba, nad którą można się zastanawiać, dajesz kontrakt i koniec. Najgorsza w tym przypadku jest bezsilność postronnych osób i kibiców Chelsea, którzy nie mają wpływu na właściciela. Nie wiem, jak potraktowany Abramowicz by został jeżeli nie zgodził się na emeryturę Lamparda w Chelsea. Szczególnie po tym jak odprawił di Matteo. Pokazał, że nie liczy się ze zdaniem kibiców. Jednak skoro jest twórcą sukcesów Chelsea,  wydaje pieniądze, to wymaga i robi co chce. I w tym tkwi cały problem.

środa, 20 lutego 2013

Galatasaray zaprasza Schalke do piekła

Starcie, które wyglądało na niepozorne teraz nabiera pewnego kolorytu i zapowiada się ciekawie. Galatasaray – Schalke, bo o tym spotkaniu będę mówił, po losowaniu wydawało mi się meczem dwóch solidnych drużyn, bez gwiazd. Do tego obie ekipy dysponowały masą szczęścia trafiając na siebie, bo nie ma się co oszukiwać, ale każdy chciał mierzyć się czy to z Turkami, czy też Niemcami. W ciągu dwóch miesięcy od losowania zmieniło się sporo, szczególnie w Stambule. Do tureckiej drużyny dołączyło dwóch kapitalnych piłkarzy, którzy swoje najlepsze lata mają za sobą, jednak doświadczeniem i umiejętnościami mogą wyciągnąć to spotkanie na wysoki poziom. Dla postronnego kibica wydawać, by się mogło, że Didier Drogba i Wesley Sneijder udali się do ciepłej Turcji na piłkarską emeryturę, jednak w Stambule mierzą naprawdę wysoko.

Wydarzenia, forma poszczególnych piłkarzy nie pozostawia mi innego wyboru jak wskazanie Galaty jako faworyta tego dwumeczu. Schalke w ostatnich 12 meczach wygrało zaledwie raz, w pierwszej kolejce Bundesligi po nowym roku. Do tego w pięciu ostatnich spotkaniach stracili 12 bramek co nie napaja optymistycznie. 
Jedyną nadzieją jest podtrzymanie formy przez Bastosa i powrót Huntelaara, jednak to może być za mało na pokonanie Turków wspieranych fanatyczną publicznością. Teoretycznie, jak to powiedział Buffon: „Rozumiem świetny doping kibiców, ale z tego, co pamiętam, to chyba nikt z trybun jeszcze gola nie strzelił.”, jednak gra o przełamanie na takim stadionie może być dla Schalke piekłem. 

Jeszcze jednym pocieszeniem dla Niemców mogą być statystyki. Ekipa z Gelsenkirchen jest niepokonana w lidze mistrzów od 6 spotkań, lecz powrót pamięcią do frywolnej jesieni może wywołać wśród kibiców Schalke depresję. Po 13 kolejce Bundesligi byli jeszcze na 3 miejscu, teraz zajmują 9 miejsce. Dla porównania Galatasaray spokojnie kroczy po drugie z rzędu, a 19 w historii mistrzostwo Turcji. Jeżeli wszystko pójdzie tak jak powinno, to około godziny 22:40 będzie można powiedzieć: Stambuł się bawi.

Weltklasse Bayernu, Arsenal z Wengerem idą na dno

Umówmy się Bayern po prostu musiał wygrał z Arsenalem, wszystko już rozstrzygnięte, dla Londyńczyków walka o jakiekolwiek (nie po raz pierwszy) trofea kończy się w lutym.  Ale czy tezy o wyższości jednej ligi nad drugą można wyciągać akurat po tym meczu? Bez przesady. Czy jeżeli MU/MC, nawet Chelsea, bądź co bądź zdobywca ligi mistrzów wygrałaby z Dortmundem/ Leverkusen/ Schalke to można by było wysnuwać teorię o wyższości jednej ligi nad drugą? Bayern to jeden z głównych kandydatów do trofeum, który obok Barcelony i Realu jest najpoważniejszym pretendentem do wygrania całej ligi mistrzów.

Niemcy na każdej pozycji byli lepsi, największą bolączką dla Arsenalu jest to, że nie żadnego zaczepienia do Bayernu. Dziwną tendencją, która się utrzymuje to gra Arsenalu w pierwszych połowach, gdzie wychodzą bez odpowiedniej koncentracji. W drugich połowach zaczynają grać lepiej, tyle, że takie drużyny jak Bayern kończą zabawę przed gwizdkiem oznajmiającym przerwę. 

Smutne jest też to, że Arsenal nie podjął wyzwania, cofnął się na własną połowę i czekał na to co zrobi przeciwnik. Wenger często przebąkuje coś o własnym stylu drużyny, ale tego kompletnie nie widać, szczególnie w meczach z wielkimi rywalami. 

Nie wiem też co skłoniło go do trzymania przez 70 minut Ramseya, który tradycyjnie niczym się nie wyróżniał. Najjaśniejszym punktem drużyny przegranej był Jack Wilshere, który zarzeka się, że chce zostać w Arsenalu na lata, jednak on zasługuje i ma umiejętności na grę w lepszej ekipie niż obecnie, gdzie nie ma nawet wglądu na ćwierćfinał ligi mistrzów. 

piątek, 15 lutego 2013

Rodgers, mamy problem!

Oglądając ostatnie mecze Liverpoolu załamałem się. Nie tyle wynikami, ale postawą poszczególnych zawodników i reakcją trenera na ich grę. Pisałem niedawno, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, że w klubie jest coraz lepiej, że potrzeba czasu. Być może, jednak coraz ciężej jest mi w te słowa uwierzyć szczególnie, gdy patrzę na to co się dzieję. Nie zrozumcie mnie źle nie chodzi mi o to, by Liverpool w pierwszym sezonie pracy Rodgersa trafił do ligi mistrzów, tylko o pewne podstawy, które w tym klubie są obowiązkowe.

Frustruje mnie to, że sezon dla Liverpoolu najprawdopodobniej skończy się w lutym, że do klubu trafiają zawodnicy, którzy nie zasługują na to, aby nosić koszulkę Liverpoolu. Denerwuje mnie niezmiernie, że Rodgers na każdej konferencji udaje, że piłkarze zagrali dobrze, że to nie ich wina, że przegrali. W takim razie pytam: a czyja? Wiadomo można przegrać, nie zawsze można wygrywać. Jeżeli widzę zaangażowanie, walkę, charyzmę, chęci. Jeżeli piłkarze zrobili naprawdę wszystko w kierunku zwycięstwa i nawet to nie doprowadziło do upragnionego celu należy się z tym pogodzić. Idealnym przykładem tego zjawiska, które opisuję jest przykład Celticu z meczu z Juventusem. Piłkarze bardzo chcieli, zabrakło umiejętności na ten etap ligi mistrzów. Dali z siebie wszystko (co jakby nie patrzeć powinno być ich obowiązkiem), nie wyszło.

Jak kiedyś powiedział Bill Shankly – legendarny trener Liverpoolu: „piłkarzy, którzy są wysoko opłacani  i nie dają z siebie wszystkiego pozamykałby w więzieniu”. Shankly jeżeli widzi co teraz się dzieje z jego ukochanym klubem przewraca się w grobie. Bo duża grupa piłkarzy Liverpoolu nie zasługuje na noszenie tej koszulki. Nie dają z siebie wszystkiego, nie widać w nich takiego pożądania zwycięstwa bez względu na wszystko.

Po kolei: Joe Allen – jest jednym z piłkarzy, którego obecności nie zauważasz na boisku, jest bezbarwny, spowalnia większość akcji, nie kreuje sytuacji, do tego kosztował masę pieniędzy. Dalej: Borini – przepłacony, niedoświadczony młodzian, który podobnie jak Allen trafił do LFC tylko dlatego, bo kiedyś pracował z Rodgersem. Shelvey – stara się, lecz brakuje mu umiejętności. Coates, Kelly to nieporozumienia. Henderson – brakuje mu błysku, stabilizacji formy, spodziewałem się po nim o wiele więcej. Downing – o nim pisałem ostatnio, jedno z największych nieporozumień transferowych. Assaidi – człowiek duch. 

W ogóle co to za głupia moda się zrobiła, by do klubu ściągać jedynie młodych piłkarzy, którzy nie dość, że są przepłaceni to jeszcze nie wiadomo, czy coś z nich będzie. A Rodgers kupuje tylko takich zawodników. A kasy na transfery było całkiem sporo. I to mnie boli, bo jak to jest, że inne klubu potrafią zakontraktować tanio, doświadczonego, dobrego piłkarza, a Liverpool nie. I nie mówię tu o najbogatszych klubach tylko o średnich takich jak Newcastle, czy Swansea.

Wydaje mi się również, że Rodgers tłumaczy się ze swoich niepowodzeń w dziwny sposób. Mówi o swojej pracy jako „projekcie” a ludzie łykają ten bakcyl, a poprawa jest minimalna. Jak w pierwszej kolejce LFC przegrał 3-0 z WBA, tak po sześciu miesiącach było 2-0. To ma być poprawa? Zgadzam się, że gdyby „The Reds” strzelili gola na początku worek z bramkami, by się otworzył. Jednak tak się nie stało, trzeba było walczyć, a tego zabrakło. Po meczu z Zenitem powiedział, że jego piłkarze zagrali perfekcyjny mecz. Szkoda, że tego nie dostrzegłem. Pod tym względem przypomina Wengera, tylko różni się od niego tym, że jest bardziej wiarygodny. Zawsze ma jakieś wytłumaczenie na niepowodzenia. 

Prawda jest o tyle bolesna, że gdyby nie geniusz Suareza i Gerrarda (do tego dojdzie pewnie za jakiś czas  Sturridge) to LFC błąkałby się w okolicach strefy spadkowej. A kibice jeszcze tych dwóch gości mają czelność krytykować i nie potrafią docenić tego ile oni już klubowi dali.

Jak to ktoś mądrze powiedział, piłkarzom Liverpoolu jest potrzebna wizyta u psychologa. Może to byłoby jakieś rozwiązanie na problemy "The Reds"?

środa, 13 lutego 2013

Big things are coming

Po wtorkowej rozgrzewce pora na prawdziwe starcie wagi ciężkiej. Na Bernabeu przyjeżdża rozpędzony Manchester United, który swoich rywali pochłania jak slalomowe tyczki, a ma zamiar zatrzymać się dopiero, gdy będzie na finiszu. Real Madryt w tym sezonie jest zupełnym przeciwieństwem United. Brakuje im stabilizacji, a przede wszystkim spokoju, by wyłącznie skupić się na grze. Codziennie są zasypywani wiadomościami o potencjalnych konfliktach, podziałach i kłótniach. To będzie jedno z największych wyzwań Mourinho, który w tym starciu walczy przede wszystkim o własną twarz. Tak, aby opuścić Madryt z podniesioną głową, z poczuciem spełnienia powierzonej mu misji. Przy ewentualnym odpadnięciu Portugalczyk odejdzie w aurze przegranego.
Przed tym spotkaniem o obu drużynach powiedziane zostało dosłownie wszystko, jednak eksperci są zgodni w jednym. Ciężko wskazać jednoznacznego faworyta do awansu. Nie wyłamię się tutaj, aczkolwiek jeżeli miałbym postawić pieniądze na którąś z ekip to wybrałbym Real. Głównie ze względu na Ronaldo, który może być decydującym czynnikiem. Kontrargumentem tego stwierdzenia na pewno jest, że przecież kto może znać lepiej Cristiano jak nie Ferguson? Jeżeli powiodłaby się misja detronizacji Portugalczyka to byłby to ogromny krok ku wywiezieniu korzystnego wyniku z Bernabeu. Tylko czy jest możliwe powstrzymanie gościa, który w 179 meczach strzelił 182 bramki? Dla porównania, gdy grał dla United zdobył „zaledwie” 118 bramek w 292 występach. Sir Alex twierdzi słusznie, że sprzedając go do Madrytu zrobił to po niewyobrażalnie niskiej cenie. Faktem jest to, że Real jest bardziej zależny od jednego piłkarza niż United. Tak, bardzo ważnymi ogniwami są Van Persi, czy Rooney, lecz w ich przypadku jest tak, że jak któryś z nich nie trafi do bramki to zrobi to ktoś inny wykona za nich robotę. Dla Realu Ronaldo w tej chwili w pojedynkę wygrywa mecze i jestem bardzo ciekaw, czy zrobi to także jutro. Będzie to też sentymentalny dla niego dwumecz, ze swoim byłym klubem, w którym osiągał swoje jak do tej pory największe sukcesy. Także dla Mourinho nie będzie to zwykłe spotkanie, bo właśnie od zwycięstwa nad United rozpoczęła jego trenerska kariera na najwyższym poziomie. Jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby nie awans w 1/8 finału właśnie przeciwko MU. Na pewno nie byłby w tym samym miejscu co teraz, tamten dwumecz to była wyrzutnia do wielkich sukcesów.

Statystyki są po stronie Realu i Mourinho. Real jest niepokonany na Bernabeu od 33 spotkań, ponadto United na hiszpańskiej ziemi na 20 wizyt wygrali zaledwie 2 mecze, a aż 10 przegrywając. Bilans między Mou, a Fergusonem też jest na korzyść tego pierwszego. Obaj panowie mierzyli się czternastokrotnie, Szkot wygrał zaledwie w 2 meczach, przegrywając 6 razy. Na korzyść United jest obecna seria. Są niepokonani na wszystkich frontach od 14 meczów.
Kapitalna wstawka z NBA skojarzyła mi się z Realem

                                                                  Ta natomiast z Manchesterem United

Ciekawa jest też sprawa samego meczu. Często przed takimi starciami drużyny nie wytrzymują ciśnienia i dostarczają nam mizerną papkę. Teraz wydaje mi się, że tak nie będzie i dostaniemy mecz na najwyższym poziomie. Obstawiam, że obejrzymy podobny spektakl jak wtedy, gdy do Madrytu przyjechało City. Real będzie prowadził grę, a MU poczeka na kontry, czy stałe fragmenty. Pewny też jestem, że przynajmniej raz ukłuje Ronaldo i mam przeczucie, że coś ustrzeli van Persi.

Presja nałożona na madrytczyków jest ogromna, jednak co nie raz już udowadniali potrafili sobie z nią poradzić. Jeżeli wyjdą dziś na Bernabeu zmotywowani tak jak w starciach z Barceloną to powinni dać sobie radę. Z drugiej strony to United ma ogromny komfort psychiczny nad swoim rywalem. Bezpiecznie prowadzą w lidze, sielankowa (w porównaniu do Realu) atmosfera w szatni i do tego Real jest na musiku przed tym starciem. United wszak tylko może awansować, a Real musi.
                                                        Na koniec jeszcze klimatyczna zapowiedź meczu

wtorek, 12 lutego 2013

Przystanek Juventusu na Celtic Park

Liga mistrzów po zimowym śnie znowu powoli zaczyna się budzić. Na pierwszy ogień dwumecz, w którym wskazanie faworyta jest nad wyraz proste. Juventus przyjeżdża na Celtic Park w całkiem dobrej formie. To samo można powiedzieć o Szkotach, jednak porównując obie marki nie wyobrażam sobie innego scenariusza jak awans „Starej Damy”. Celtic Glasgow został zapamiętany głównie dzięki zwycięstwie nad Barceloną, które okazało się kluczowe dla ich promocji do dalszej fazy, lecz teraz  podobny sukces jest niemal niemożliwy. Juventus wymieniany jest jako jeden z kandydatów do końcowego tryumfu.
W Szkocji na trybunach na pewno będzie głośno, gorąca atmosfera i na tym głównie Celtic może opierać swoje szanse na korzystny wynik w pierwszym meczu. Mecz prawdopodobnie będzie przebiegał pod dyktando Juve, a ich przeciwnik oprze swą grę na zamurowaniu bramki i czekaniu na kontrę.

Siła Juventusu tkwi głównie w linii pomocy, jednej z najlepszych na świecie, gdzie gra trzech kapitalnych piłkarzy: Vidal, Marchisio i Pirlo, a szczególną uwagę należy zwrócić na tego pierwszego. Największą bolączką Juve jest brak Chielliniego, którego prawdopodobnie zastąpi Caseres. Mocną stroną Celticu są kontry, gra obronna i stałe fragmenty gry. Z piłkarzy najbardziej w pamięć zapadł mi obok bramkarza – Forstera, Kenijczyk Wanyama, defensywny pomocnik, silny, dobry w powietrzu, potrafiący przytrzymać piłkę, choć to akurat dziś tak ważne nie będzie.

Tytuł dzisiejszego "Tuttosport" jednoznaczy - Juventus bez limitów
Garść statystyk:

-Juve jest niepokonane od 16 gier w europejskich pucharach

-Celtic nie przegrał u siebie z włoskimi drużynami od 8 spotkań. Ostatni raz zdarzyło się to z Milanem w 1969 roku

-Celtic grał 19 razy z włoskimi drużynami, 5 razy wygrał, 7 razy padł remis i odniósł 7 porażek

- Z 23 ostatnich meczów na Celtic Park w lidze mistrzów „Celtowie” przegrali tylko dwa. Oba te mecze były przeciwko Barcelonie.

- W europejskich pucharach „Stara Dama” mierzyła się z „The Hoops” czterokrotnie. 2 razy wygrali Szkoci, 2 razy Włosi. Najbardziej pamiętne widowisko miało miejsce w 2001 roku na Celtic Park w fazie grupowej, gdzie szkocka ekipa wygrała 4-3.

Na pewno w spotkaniu nie zabraknie emocji i sytuacji podbramkowych, nie wykluczam też jakiejś jednorazowej niespodzianki. Obstawiam, że Juve raczej z Glasgow nie wywiezie zwycięstwa, jeżeli już to bramkowy remis, ewentualnie Celtic wygra jedną bramką. Jednak wszystko będzie do odrobienia na Juventus Stadium, gdzie czują się bardzo pewnie. Także dziś jakieś zaskoczenie może być, ale większych nadziei na awans Celticu nie ma co sobie robić.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Southampton - mały postrach wielkich drużyn

Co sezon do Premier League wchodzi drużyna, która swoją grą wnosi mnóstwo polotu i jakiś powiew świeżości. Dwa lata temu były to „Mandarynki” z Blackpool, rok temu „Łabędzie” ze Swansea, a w tym roku są to „Święci” z Southampton, którzy po siedmioletniej banicji w niższych ligach wrócili do najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii. Abstrahując od tego gdzie są wymienione przeze mnie drużyny obecnie, to  każda z nich  kupuje moją sympatię swoją dobrą grą.  Teraz wybór był również o tyle łatwiejszy, bo jakby nie patrzeć, to „Święci” są reprezentowani przez mojego ulubionego polskiego golkipera – Artura Boruca, który systematycznie, swoją organiczną pracą dokłada cegiełkę do ewentualnego utrzymania Southampton.
Piszę ten tekst tuż po największym sukcesie w tym sezonie ekipy z St Mary’s, kiedy to pokonali obecnego mistrza Anglii – Manchester City. Było to też pierwsze zwycięstwo nad drużyną z górnej połówki tabeli, jak i pierwszy sukces Pochettino w Southampton. Można mówić, że tak złego meczu „Obywatele” w tym sezonie nie rozegrali, że Yaya Toure zaraził afrykańskim marazmem, który przywiózł ze sobą po porażce w Pucharze Narodów. Pojawiły się również spekulacje, że niby City miałoby rzekomo grać przeciwko swojemu trenerowi, który opowiada bajki, że nadal widzi jakieś szansę na obronę mistrzostwa. To wszystko ma na celu umniejszenie tryumfu „Świętych”, jednak oni zagrali naprawdę kapitalny mecz, a każdy zawodnik rozegrał co najmniej dobre zawody. Po prostu nie było słabych punktów. Nawet obrona, która zbiera najwięcej uwag pod swoim adresem wyglądała jak profesorowie na tle nieudolnych napastników City.

Realnie patrząc to „Święci” dysponują ciekawymi piłkarzami, przede wszystkim z przodu, gdzie błyszczą Lambert, Puncheon i Ramirez (który akurat z City nie zagrał). Jednak największe wrażenie z perspektywy całego sezonu na mnie zrobił Morgan Schneiderlin, defensywny pomocnik z Francji, który w tym roku skończy 24 lata notuje genialny sezon. Taki mózg całej drużyny, bardzo dobry w przerywaniu ataków, bardzo podobny w swojej grze do Lucasa Leivy z Liverpoolu, jednak z większymi inklinacjami ofensywnymi. Lubi też wdać się w drybling, co robi bardzo umiejętnie. Wie kiedy grę należy uspokoić, a kiedy przyspieszyć. Nie zdziwię się jeżeli Schneiderlin w następnym sezonie, będzie grał dla lepszej drużyny. Aczkolwiek jeżeli Cortese na poważnie myśli o zawojowaniu czuba tabeli Premier League w przyszłości to Morgan byłby idealnym piłkarzem na którym należałoby oprzeć grę. W praniu pewnie właściciel Southampton zadowoli się, miejscem w pierwszej ósemce, bo ciężko sobie wyobrazić, by „Święci” mogliby bić się o ligę mistrzów. Podobnymi złudzeniami żył kilka lat temu Cesare Prandelli, gdy prowadził Fiorentinę, mamiąc wszystkich wokół, że „Viola” za kilka lat będzie mistrzem. Jednak od tamtego czasu było albo tak samo, albo gorzej i dał sobie spokój z Fiorentiną porzucając ją na rzecz reprezentacji Włoch.  Także te bajdurzenie w futbolu to głównie domena Włochów.

Powracając do futbolu to cieszy mnie bardzo, że Boruc mimo zmiany trenera nie stracił wywalczonej pozycji, bo nie ma się co oszukiwać, ale to właśnie Polak jest najlepszym golkiperem w swoim klubie. O konkurencji można powiedzieć tyle, że jest , bo pod względem umiejętności nie ma co porównywać Davisa i Gazzanigę do Boruca. Nasz rodak odkąd na poważnie wrócił do bramki z każdym meczem utwierdza swoją pozycję w bramcę. Zdarzył mu się tylko jeden słabszy mecz z Arsenalem, jednak od tego momentu jest tylko lepiej. Wprawdzie co jest zaskakujące Boruc nie ma wielu sytuacji do wykazania się umiejętnościami, najwięcej pracy miał z Manchesterem United, a w pozostałych meczach jego praca ograniczała się głównie do wyciągania piłki z siatki, obrony 2-3 spektakularnych strzałów i kilku przechwytów. Także te pogłoski o tragicznej grze defensywnej „Świętych” można wsadzić między bajki, bo ilość pracy Boruca świadczy o tym, że wcale z nią nie jest tak źle. To, że ma tak mało roboty może mu paradoksalnie utrudniać grę, bo cały czas musi być skoncentrowany.
Co do stylu samego Southampton to widać, że chcą dyktować warunki gry, i pod żadnym pozorem nie chcą wybijać piłki na oślep. Tym samym chcą zatrzeć różnicę w grach z mocniejszymi drużynami tak, by zniwelować różnicę w umiejętnościach między poszczególnymi piłkarzami.  Moim zdaniem widać już zalążek myśli Pochettino, bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić, by za Adkinsa „Święci” potrafili zdominować United na ich stadionie, przez co sam Sir Alex o Southampton powiedział, że zagrali najlepszą połowę w tym sezonie na Old Trafford i sprawią dużo problemów innym drużynom. I wcale nie były to kurtuazyjne słowa, bo i po co Ferguson miał słodzić „Świętym”. Jednak Sir Alex na pewno nie spodziewał się, że jego słowa znajdą przełożenie tak szybko w konfrontacji z City. Grając tak jak w tym meczu ciężko myśleć, by Southampton nie utrzymali się w lidze. Póki co mają 4 punkty przewagi nad Reading, które w tej chwili jest 18. Wydaje mi się, że o to ostatnie bezpieczne miejsce walczyć będą właśnie wymienieni gracze „The Royals” i Aston Villa. Nie można też wykluczyć, że Wigan w końcu się przebudzi i jeszcze powalczy o utrzymanie. Jeżeli miałbym wskazać kto miałby się z tych ekip utrzymać to wskazałbym Reading, które gra ponad stan i prezentuje stosunkowo równą formę. Tylko jakiś kataklizm mógłby sprawić, by ekipa w której gra Boruc mogłaby spaść z ekstraklasy, po prostu są za dobrzy na Championship w tej chwili. Pod wodzą Pochetinno zaczęli grać w piłkę. Także mam ogromną nadzieję, by i za rok o tej porze można było obejrzeć batalie na St Mary’s w Premier League.

środa, 6 lutego 2013

Vive la revolution!

Każda rewolucja potrzebuje czasu na wprowadzenie swoich postulatów. W tym wypadku czasu jak na piłkarskie warunki jest wyjątkowo dużo. Brendan Rodgers został wybrany na trenera, którego celem jest przywrócenie Liverpoolu do piłkarskiej elity. Klub z Anfield momentami sprawia wrażenie jakby był w stanie walczyć z najlepszymi, jednak za każdym razem czegoś brakuje. Po kilku miesiącach pracy nowego trenera można stwierdzić, że cała gra zaczyna nabierać coraz bardziej wyrazistych kształtów potwierdzając, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, a Rodgers to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu.
Rodgers miał wielu wrogów na początku swojej kariery na Anfield. Mówiło się, że jest za młody, niedoświadczony, z poważnych klubów prowadził tylko Swansea. To wszystko prawda, jednak póki co Rodgersowi sukcesywnie udaje się odpierać nieprzyjazne argumenty swoją pracą.  Zaszczepił swoim podopiecznym ideę, że najważniejszą sprawą w jego filozofii jest posiadanie piłki, które już wykonywane jest na dobrym poziomie, co ma potwierdzenie w statystykach. Liverpool znajduje się na jej czele z 58 procentami posiadania piłki w każdym meczu. Rodgers powinien skupić się w tym sezonie na detalach, tak aby nie popełnić podstawowych błędów z obecnej kampanii. Największym mankamentem obecnie jest skuteczność. Średnio Liverpool na bramkę rywali oddaje 19 strzałów w każdym meczu, dzięki czemu jest najlepszy pod tym względem w Premier League, jednak nijak to się ma na ilości goli, których ma 44, co wynikiem jest przeciętnym biorąc pod uwagę okoliczności. Te liczby oddają, że Rodgers za wszelką cenę chce wszczepić swoim podopiecznym ofensywne myślenie.

Powoli w Liverpoolu krystalizuje się skład, który na papierze wygląda całkiem pokaźnie. Rodgers początkowo chciał oprzeć grę na Joe Allenie, którego ściągnął za sumę 15 mln funtów ze Swansea. Patrząc na sprawę obiektywnie to można powiedzieć, że Irlandczyk z północy sporo przepłacił. Allen nijak nie przypomina piłkarza, którym był w poprzednim klubie. Wtedy nazywany był (oczywiście na wyrost) walijskim Xavim, jednak stylem gry przypominał właśnie niskiego Hiszpana. Największym mankamentem Allena jest to, że większość podań kieruje do tyłu, spowalnia grę i nie kreuje sytuacji partnerom. Wygląda jakby często brakowało mu odwagi do śmielszych zagrań. Dlatego Rodgers w ostatnich meczach stawiał na sprawdzony tandem Lucas – Gerrard. Wydaje się to mieć więcej sensu, bo Brazylijczyk skupia się głównie na destrukcji, a Anglik może zapomnieć się z przodu, oczywiście z umiarem. Gerrard na początku kariery Rodgersa na Anfield wyglądał jakby to był jego początek końca z Liverpoolem. Grał słabo, zaliczał mnóstwo strat i brakowało go zarówno w ofensywie jak i defensywie. Teraz jednak przeżywa kolejny renesans swojej formy, bo póki co Anglik gra jak za swoich najlepszych lat.
Najważniejszym ogniwem w całej układance Rodgersa jest bez wątpienia Luis Suarez. Drugiego takiego zawodnika Liverpool za tą cenę nie znajdzie, po za tym żaden piłkarz z najwyższej półki nie wybierze klubu z Anfield. Urugwajczyk jest osobą przez którą Rodgers na realizacje swojego projektu ma mniej czasu. Zakładając, że jeszcze po tym sezonie jakoś uda się przekonać Suareza do pozostania na Anfield (a fakt, że Liverpoolu zabraknie w lidze mistrzów nie ułatwia sprawy) o tyle w następnym sezonie jeżeli Liverpool będzie dalej jechał nadal na obietnicach to Urugwajczyk spakuje walizki i wybierze klub, który stworzy mu możliwość walki o najwyższe cele. Nie wyobrażam sobie póki co Liverpoolu bez Suareza, który stanowi jakieś 40% potencjału całej drużyny. Urugwajczyk zarzeka w wywiadach z miejscowymi dziennikarzami, że nigdzie się nie wybiera, że jest mu dobrze w Liverpoolu, tyle, że raczej mówi to co druga strona chce usłyszeć. Coś jak wywiady dziennikarzy z Polski z zagranicznymi osobami na temat polskich piłkarzy. Zawsze mówią to co kibic chce usłyszeć. Suarez nie mógłby powiedzieć, że chce odejść mając przed sobą dalszą grę na Anfield, jednak z każdym dniem klub będzie się robił dla niego coraz mniejszy i jeżeli Liverpool za rok nie włączy się do walki o mistrzostwo, czy co najmniej ligę mistrzów to Rodgers będzie musiał radzić sobie bez Luisa. Jednak patrząc na ścisk jaki panuje w czubie tabeli ciężko sobie wyobrazić, która z wielkich marek nie będzie grała wśród europejskiej elity. Realnie patrząc za rok będzie sześć drużyn które zagrają o ligę mistrzów i trzy, może cztery o mistrzostwo. To jednak jest optymistyczna wersja dla Liverpoolu.
Ważnym zadaniem, które stoi przed Brendanem Rodgersem jest odnalezienie optymalnej jedenastki, która mogłaby powalczyć z najlepszymi. Kilka meczów w tym sezonie pokazało, że Liverpool jest w stanie grać jak równy z równym, czy z Manchesterami, czy Chelsea, jednak traci głównie punkty przez mentalność. Klasowa drużyna zawsze znajdzie sposób na zwycięstwo nawet w najtrudniejszych okolicznościach, natomiast przeciętna zawsze wynajdzie jakieś usprawiedliwienie na swoją porażkę. A nie ma się co oszukiwać, że LFC jest klasową ekipą, bo taką nie jest. Nie da się tego zmienić z dnia na dzień. Tak czy siak należałoby się pozbyć z podstawowego składu przede wszystkim Downinga, którego dobre mecze od przyjścia na Anfield można policzyć na placach jednej ręki, a mimo to wciąż dostaje szansę. Na ławce są młodzi perspektywiczni gracze głodni sukcesu z dużymi umiejętnościami, którzy mogliby rywalizować o podstawowy skład - Sterling, Borini, Suso, Coutinho. Co pokazuje tylko jakie możliwości drzemią w tym klubie, jeżeli ten potencjał Rodgers będzie potrafił wykorzystać. Na ławce jest jeszcze kilku młodych chłopaków, jednak obdarzonych mniejszymi umiejętnościami, ale świadczy to o tym, że LFC chce stawiać na młodzież. Należy też robić to mądrze, z umiarem, tak by nie przesadzić. Rodgers nie jest managerem na chwile, a na lata i właśnie na młodzieży chce oprzeć grę, bo nawet jak ci nie wypalą dla Liverpoolu, to zawsze można ich opchnąć innym drużynom.Kapitalnym wzmocnieniem jest Sturridge, który już wniósł sporo do nowej drużyny. Stylem gry może troszkę nie pasuje do myśli trenera z Anfield, ale dzięki temu zyska tylko Liverpool. Sturridge lekko podrasuje drużynę dodając trochę polotu, a przede wszystkim pomoże Suarezowi w zdobywaniu bramek. Rodgersowi zdarzają się pomyłki transferowe takie jak np. Assaidi, a z jego nazwiskiem kojarzy mi się tylko jedno pytanie: kto to jest? Patrząc na konkurencję na skrzydłach jaka teraz ma miejsce ciężko wierzyć, by Marokańczyk jeszcze odpalił, szczególnie, że nie dostał  prawdziwej szansy. W tej chwili można powiedzieć, że były to zmarnowane pieniądze.

Odbiegając od tematu Rodgersa, to zadziwiające jest to, że Liverpool tak naprawdę nigdy nie wypadł z finansowej elity. W poprzednim sezonie przychody klubu z Anfield były nadspodziewanie wysokie, bo  wynosiły aż 233 mln funtów co udało im się osiągnąć bez gry w Champions League. To dało im 9 miejsce w Europie, a 5 w Anglii. To pokazuje, że wciąż w Anglii jest zapotrzebowanie na silny Liverpool ze względu na tradycje, historię której nikt im nie odbierze. Jednak na samej tradycji i historii nie da się zbudować obecnie sukcesu.  Dzięki Rodgersowi i jego filozofii ponownie na Anfield może zagościć radość , a do klubowej gabloty wpaść jakieś trofeum. Tyle, że co roku ma być dobrze, a co roku jest tak samo… I tak od 1990 roku kibice „The Reds” czekają na  dziewiętnaste mistrzostwo Anglii, które pozostaje jedynie niespełnionym snem.